fbpx

Sesja plenerowa na Islandii, czyli zwariowana przygoda z nietuzinkową parą!

Zacznijmy od samego początku. Ślub Gabi i Kuby odbył się na początku lipca, a na sesja plenerowa na Islandii umawialiśmy się wstępnie gdzieś w okolicach sierpnia lub września. Niestety bardzo duża liczba
reportaży ślubnych, a w zasadzie zajęty każdy weekend i niekorzystne daty lotów na Islandię (z Katowic
samoloty latały w sobotę) sprawiły, że bardzo ciężko było nam dopasować odpowiedni termin.
Dodatkowo ceny lotów w niektórych przypadkach dosłownie powalały, a my czekaliśmy kolejne
tygodnie na korzystniejsze oferty. Na szczęście koniec końców udało nam się wszystko spiąć i ustalić
wspólny termin. Ostatecznie kilkudniowy wspólny pobyt na Islandii zaplanowaliśmy na koniec listopada
i początek grudnia.

Dzień pierwszy

Pewnie nie uwierzycie mi na słowo, ale pierwszą noc, którą spędziliśmy razem, spędziliśmy w namiocie.
Musicie wiedzieć, że Gabi i Kuba to para podróżników, która dla wielu osób (w tym i dla mnie) znaczącą
odbiega od normalnych ludzi. Nie dość, że sami uwielbiają takie ekstremalne doznania, to lubią
zapewniać je także innym. Najlepszym przykładem jest nasza sesja narzeczeńska na Turbaczu przy -19
stopniach, którą możecie zobaczyć TUTAJ.

Po spędzonej w ekstremalnych warunkach nocy (na zewnątrz temperatura była bliska zeru), udaliśmy się
w okolice miejscowości Hof, pod lodowiec Vatnajökull. Naszym pierwszym przystankiem było miejsce z
widokiem na jezioro Jökulsárlón, gdzie zaczęliśmy robić pierwsze zdjęcia. Wychodząc z samochodu nie
mogłem uwierzyć własnym oczom. To co tam zobaczyłem, absolutnie zmiotło mnie z powierzchni ziemi,
a mój umysł na chwilę się chyba zatrzymał. Sam chciałbym zobaczyć swoją minę w tamtym momencie.
Po jednej stronie znajdywały się ogromne, pływające po jeziorze bryły lodu w kolorach od białego, przez
niebieski, błękitny aż po całkowicie czarne, a po drugiej opadający do jeziora lodowiec i zaśnieżone góry.
Coś niesamowitego!

Widoki były piękne, ale niestety podczas sesji warunki pogodowe nie były dla nas zbyt łaskawe. Jeśli
kiedykolwiek myśleliście, że wiecie co to silny wiatr, to polecam Wam chociaż raz odwiedzić Islandię
podczas sztormu. Wówczas przekonacie się, że prawdziwego wiatru do tej pory nigdy w życiu nie
doświadczyliście. Bo czy można porównać lekkie podmuchy wiatru do tego, który wieje z mocą sięgającą
ok. 120 km/h?

Choć termometr wskazywał 2-3 stopnie, to silny porywisty wiatr sprawiał, że tego dnia odczuwalna
temperatura była znacznie niższa. Byłem ubrany w kilka warstw, ale każdorazowo, kiedy byłem przez
kilkanaście minut narażony na warunki panujące na zewnątrz, odczuwałem mróz. Zimno docierało do
mnie szczególnie wtedy, kiedy operowałem aparatem. Myślałem, że ręce mi odpadną. Kiedy jednak
patrzyłem na Gabi w sukni ślubnej z odkrytymi plecami, błyskawicznie robiło mi się ciepło.

Wszystkie nasze zdjęcia były robione bardzo szybko, na tej samej zasadzie. Wychodziliśmy z samochodu
na dosłownie kilka minut, robiliśmy jak najszybciej zdjęcia i wracaliśmy żeby Gabi i Kuba mogli się
ogrzać. Czasem za sprawą porywistego wiatru komunikacja między nami była znacznie utrudniona, a
mocne podmuchy wiatru sprawiały, że najzwyczajniej w świecie się nie słyszeliśmy. Nie było czasu na
kombinowanie z pozycjami czy wymyślne ustawianie.

Po zrobieniu kilku pierwszych zdjęć udaliśmy się pod diamentową plażę, która znajduje się po drugiej
stronie jeziora. Stamtąd rozpościerał się widok prosto na ocean, pod stopami czarny piasek, a na nim
wielkie bryły przeźroczystego lodu. Wyglądało to na prawdę niesamowicie, więc nie obyło się bez kilku
dobrych kadrów.

Jadąc dalej, zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę, aby spojrzeć na lodowiec i jezioro od trochę innej
strony. Widok po raz kolejny przyprawił mnie o dreszcze. Po lewej i prawej stronie ośnieżone góry, przed

nami wielkie jezioro z pływającym lodem, a na wprost, „wpływający” do jeziora lodowiec.
Nieprawdopodobne, jak natura potrafi być piękna, a zarazem kreatywna.

Kiedy opuściliśmy okolice lodowca, udaliśmy się w stronę miejscowości Vik, gdzie znajduje się czarna

plaża (Black Beach). Po drodze, zarówno po prawej, jak i lewej stronie, rozciągały się na kilka-
kilkanaście kilometrów pola pokryte mchem. Zatrzymaliśmy się więc, aby zobaczyć z bliska to

niesamowite zjawisko. Mech nie był grubości kilku centymetrów, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w
Polsce. Jego grubość w niektórych miejscach była tak duża, że spokojnie umożliwiłaby odbijanie się na
nim jak na trampolinie. A gdyby tylko pogoda była lepsza, niewątpliwie można by się na nim dobrze
wyspać. Wykorzystując piękny krajobraz udało nam się zrobić kilka kolejnych, świetnych ujęć.

Docierając do czarnej plaży, warunki pogodowe były jeszcze cięższe. Wiatr wiał z jeszcze większą siłą, a
prognozy na noc i następny dzień nie napawały optymizmem. Gabi i Kuba, którzy spędzili na Islandii już
kilka miesięcy cały czas powtarzali, że takiego sztormu jeszcze nie przeżyli. Mimo wszystko nie
poddaliśmy się. Jeszcze tego dnia udało nam się zrobić trochę zdjęć i nie zostać porwanym przez wysokie
fale, które serwował wzburzony Ocean. Trzeba tutaj nadmienić, że na czarnej plaży niejednokrotnie
żywiołowe fale porywały nieuważnych ludzi, powodując nawet śmiertelne w skutkach efekty. Trzeba
naprawdę bardzo uważać i czytać wszystkie ostrzegawcze znaki, które znajdują się tuż przed wejściem na
plażę.

Dzień drugi

Zanim przejdziemy do sesja plenerowa na Islandii, kilka słów o tym, co działo się w nocy. Warunki sprawiły, że spanie pod
namiotem było niemożliwe – porywisty wiatr zapewne porwałby nam namiot w mgnieniu oka. Noc
spędziliśmy więc w samochodzie. I choć wydawało się, że byliśmy bezpieczni, ja miałem wrażenie, że
silne podmuchy zaraz przewrócą nasz samochód, a my razem z nim zaczniemy koziołkować. Nic takiego
jednak się nie wydarzyło, a nam mimo wszystko udało się bez większych problemów przetrwać noc, a ja
nawet nieźle się wyspałem.

Rano ruszyliśmy w stronę wodospadu Skogafoss. Jeśli poprzedniego dnia warunki do wykonywania zdjęć
były trudne, to tego dnia zmieniły się na wręcz ekstremalne. Samo chodzenie sprawiało trudność, a siłę
wiatru było widać, obserwując z samochodu padającą na zewnątrz mżawkę. Zamiast opadać w dół,
leciała w bok, co doskonale zostało uwiecznione na jednym ze zdjęć.

Po wykonaniu kilku kadrów udaliśmy się pod ostatni zaplanowany przez nas punkt, czyli pod kolejny
wodospad o nazwie Seljalandsfoss. Dobrze się stało, że poprzedniego dnia zrobiliśmy zdjęcia pod
większością zaplanowanych miejsc, a na ten dzień zostawiliśmy sobie jedynie dwa przystanki.
Zdecydowanie ułatwiło nam to sprawę, bo zapewne ciężko byłoby zrobić więcej ujęć w tak
ekstremalnych warunkach.

Wodospad Seljalandsfoss wyróżniał się od poprzedniego tym, że dało się wejść za niego i zobaczyć
spektakularny widok spływającej z góry wody zupełnie z innej perspektywy. Co prawda tego dnia
przejście było zamknięte z powodu trudnych warunków pogodowych i śliskiej od lodu drogi, my njednak
nie poddaliśmy się, dzielnie minęliśmy zakaz przejścia, docierając tuż za wodospad. Jak już przeżyliśmy i
przetrwaliśmy te dwa ciężkie dni, to głupio by było nie wykorzystać okazji i zrezygnować ze
spektakularnych widoków, jakie serwował nam widok zza wodospadu. Choć Gabi i Kuba trochę zmokli i
przemarzli, to jak zobaczycie na zdjęciach – było warto! A oni jak sami mówią – nie żałują.

Podsumowując – Sesja plenerowa na Islandii jest nieprawdopodobna. Ani zdjęcia, ani słowa absolutnie nie opisują tych widoków. Trzeba to zobaczyć na własne oczy. Mnie udało się zobaczyć zaledwie małą cząstkę tego, co Islandia ma do zaoferowania. Jednak już po tych kilku dniach na wyspie mogę powiedzieć jedno – warto tam polecieć. Z całego serca polecam. Przygotowując wyjazd na Islandię weźcie ze sobą spory zastrzyk gotówki, bo choć bilety lotnicze są dość tanie, to sama Islandia jest szokująco droga. I nastawcie się na ekstremalne zmiany pogody!

Pompony na Instagramie

Inne moje sesje plenerowe: Sesja plenerowa nad Polskim morzem / Sesja ślubna w górach / Dwór Mogilany

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *